Długo zastanawiałam się, czy o tym pisać, wszak temat zawiera w sobie sporo drastyczności, ale skoro musiałam radzić sobie z nimi jako małe dziecko, tym bardziej powinnam się z nimi mierzyć jako kobieta w średnim wieku.
Wspominałam nie raz, nie dwa o tym, że, delikatnie mówiąc, nie było mi łatwo jako małej dziewczynce, bo sama doświadczałam wiele zła od ludzi, którzy powinni mnie kochać i troszczyć się o mnie i moje potrzeby. Niestety, byłam także świadkiem udręki innych dzieci wokół mnie, czasami bardzo bliskich mi dusz. Jako ośmiolatka regularnie widziałam i słyszałam, jak matka mojej koleżanki katuje swoje dziesięcioletnie dziecko pasem, wyżywając na niewinnym stworzeniu własne frustracje (zdrady męża - lekarza wojskowego - niepowodzenia w pracy, ogólne niezadowolenie z życia...). Piszę o katowaniu, bo tym właśnie było pół godzinne lanie pasem gołej skóry do samej krwi. Nie wiem... Mam czasem wrażenie, że dużo gorzej znoszę czyjeś cierpienie niż własne. I tak jest do dziś.
Bycie 'kobietą w średnim wieku' też nie jest dla mnie łatwe, a moja wrażliwość na krzywdę kogoś obok jest chyba jeszcze większa.
Kłótnie sąsiadki i jej dorosłej córki w każde większe święto - państwowe czy kościelne - stały się stałym elementem mojego domowego krajobrazu. Z dużą dozą pewności mogę powiedzieć, że w okolicach godziny ósmej zostanę obudzona karczemną awanturą, czy to w Boże Narodzenie, czy w Wielkanoc, czy też we Wszystkich Świętych... Od dawna wiem, że dziewczyna powinna wyprowadzić się od rodziców i wiem doskonale, dlaczego tego nie robi. Rozumiem też, skąd ja miałam siłę, by się ze swoją toksyczną rodziną rozstać.
To jest zawsze sytuacja z tych 'niemożliwych', tzw. kwadratura koła. Ojciec i matka nie są dobrzy, nie dali dziecku, gdy było małe, tego, czego potrzebowało - akceptacji, uwagi, ciepła - i to dziecko, kiedy dorasta, ciągle potrzebuje rzeczy, których mu nie dano, więc się ich domaga na różne sposoby, czasem bezsensowne, czasem nawet szkodliwe; więc zostaje, nie wyprowadza się, licząc, że może jutro, za tydzień... coś się zmieni. W przypadku mojej młodej sąsiadki jej żądania i zarzuty są bardzo oczywiste i, powiedziałabym, trafne. Zawsze mówi, czego potrzebuje i jak ją dotyka fakt, że trafia na mur. Sęk w tym, że w pewnej chwili człowiek musi zdać sobie sprawę z tego, że skoro przez trzy dekady swojego życia tego nie dostał, to już nie dostanie i że trzeba iść dalej z tą raną w sercu, inaczej stoi się w miejscu albo wręcz cofa się w rozwoju emocjonalnym i także zawodowym, zwłaszcza że rodzice robią się nierzadko jeszcze gorsi... o czym przekonałam się wczoraj, słysząc tę 'tradycyjną' awanturę.
Ojciec - milczący, wycofany, mrukliwy człowiek, który nie wygląda na kogoś, kto ma coś do powiedzenia - po raz pierwszy od siedmiu lat odezwał się, wtrącił do kłótni żony i córki, i powiedział coś takiego, że przez ścianę usłyszałam, jak dziewczynie pęka serce. Moje też pękło.
Jest mi bardziej niż przykro, że - niezależnie od tego, jak bym się nie starała - muszę być świadkiem cudzych dramatów (czasem, gdy awantura jest w nocy, nawet stopery w uszach nie pomagają). Ale jest mi równie strasznie przykro, że na nasze życie mają wpływ ludzie, których kiedyś moja przyjaciółka nazwała 'przypadkowymi'.